Opis:
Radosław Parol
To już zaplanowane, że zaplanujemy
Wystawa w dniach 1 – 26 września 2023
Wernisaż 1 września, godz. 18:30
Galeria Lufcik
Warszawa, ul. Mazowiecka 11A
Tam jest taka wajcha. Jak otwierasz drzwi, po lewej stronie, pod kierownicą, malutki rysuneczek z profilu. Pociągasz do siebie, niezbyt mocno, nie ma potrzeby się szarpać. To i tak generalnie zawsze dobrze działa i nie psuje się. Jak już pociągniesz za ten dzyndzel, to usłyszysz brzdęk i powstanie z przodu szpara, tak jakby klapa odskoczyła, ale nadal jest zablokowana. Trzeba w tę szparę wsadzić rękę, tak na płasko, i wymacać pionową blaszkę. To zawsze zajmuje chwilę, przesuwanie dłonią to w jedną, to w drugą stronę, szukanie po omacku. Ale w końcu natrafiasz na nią, jeszcze nie jesteś do końca pewien, ale tak, to jest to! Naciskasz, no i wtedy, lux, odblokowuje się! Radość. Jeszcze troszkę trzeba się wysilić, przecież cała ta blacha ciężka jest jak cholera! Ogromna, stalowa pokrywa, jak od czołgu, do czołgu. Właśnie. Trzeba ją wywindować do góry i podeprzeć zamocowanym z boku, po prawej stronie, powyginanym nie wiadomo czemu, prętem, uff. Więc napinasz mięśnie i obydwiema rękami targasz, jak siłacz. To tylko chwila wysiłku, no ale potem jaka nagroda! Nie spodziewasz się nawet. Wow! Co za krajobraz się przed Tobą rozpościera, proszę, przecierasz oczy ze zdumienia. Jak skrzynia ze skarbami, jak bombonierka ze słodyczami, nie możesz się zdecydować. Zostajesz już, nie ma odwrotu, to jest jak królicza nora, jak czarna dziura. Do przodu! Tylko, w którą stronę podążać, jaką ścieżkę wybrać, w jaki zaułek się zapuścić. Trzeba się skupić, wypuścić powietrze, jak przed skokiem, policzyć do trzech. Ja wiem, ja wiem! Ciężko jest, bo tyle tego. Feeeeeria kształtów i faktur. Oko prześlizguje się po licznych krawędziach, wymyślnych i dziwacznych obiektach, tych dużych i zupełnie malutkich. Przepięknie. Fascynujący widok, przyglądasz się bliżej i bliżej… twór, stwór, organizm w sumie. Początkowo spacerujesz po nim wzrokiem, nieświadomy, jak po grzbiecie dryfującego wieloryba, myślisz że to wyspa, a to jednak ciało żywe. Ten krajobraz funkcjonuje jakimś niepojętym, ukrytym trybem. Skomplikowany system, tłoczący swoje witalne soki, wędrujące skomplikowanymi, poplątanymi kanałami. Te żyły, rury, przewody różnej wielkości, pozornie nieskończone, ginące w licznych załomach, w cieniu ogromnych bloków, które nie wiadomo jak działają. Są nawet jeziora, o fosforyzujących barwach, zamknięte w przezroczystych basenach, które falują i chlupoczą, kiedy wszystko zaczyna budzić się do życia. Tak, tak. Ten krajobraz, ten stwór, lewiatan wręcz, potrafi burcząc i mrucząc zbudzić się ze snu. Mówię Ci, to jest jak sen Jonasza. Najlepiej rzucić się w to wszystko, zmienić rozmiar, przymocować skrzydła, lotnię, nie wiem, zanurkować w ten gąszcz. Pikować wzdłuż tych masywów, lawirować między powykręcanymi konarami, korzeniami, tunelami, sam to nazwiesz. Potem wzbić się w górę i z wysokości obserwować wszystkie te wymyślne bryły i formy, które mają i znają swoje miejsce, i o nic nie pytają, tylko pracują ciężko, w pocie czoła, do momentu aż coś nagle nie zazgrzyta, zapiszczy i trach! ucichnie. Można wtedy przysiąść na chwilkę na jednej z tych kratek, podłużnych łopatek, wiatraków, kolanek, grzybków i kręciołków. Podziwiaj to miasto, labirynt uliczek, skrzyżowań, budowli fabrycznych, mieszkalnych, nawet placów zabaw. No bo czym są te wszystkie zjeżdżalnie, pasy transmisyjne, konstrukcje które… z resztą, sam zobaczysz. Tylko uważaj, jednak brudne to miasto raczej, fascynujące ale ponure. Niepokojące, jest jak makieta miasta przyszłości po globalnym konflikcie, scenografia do “Łowcy androidów”. Spacerując ulicami możesz natrafić na miejsca naprawdę ponure, wilgotne, lepkie, z ociekającymi ścianami o maziowatych powierzchniach. Wtedy łatwo jest się poślizgnąć i uderzyć głową w jakiś pręt, lewar albo wysięgnik. Jak przydzwonisz w te grodzie nie wiadomo co chroniące, to leżysz długo pośród wszystkiego, kształtów wielokątnych, form piętrzących się nad Tobą. Aż kręci się w głowie, linie powoli się zacierają i tracisz ostrość. Ostatnie, co pamiętasz, to powiewająca nad tym bezimiennym miastem, dziwna zorza, postrzępiona firanka, zwieszająca się z ogromnej kopuły, zamykającej Cię jak w więzieniu… kopuły, którą ty otworzyłeś.
—————————————————–
Urodziłem się w Warszawie 31.10.1979. Ukończyłem Liceum Rzemiosł Artystycznych, po czym wstąpiłem na Warszawską ASP Wydział Rzeźby, którą z kolei zakończyłem dyplomem z wyróżnieniem w 2003 roku. Po Akademii nastąpił okres krótkotrwałej pracy w konserwacji, następnie wyjazd na 4 lata do Irlandii, gdzie w Dublinie zajmowałem się odlewaniem rzeźb z brązu w jednej z dwóch dublińskich odlewni. Oczywiście była to praca zarobkowa. Udało mi się kilka z moich obiektów rzeźbiarskich pokazać w irlandzkich galeriach.
Po powrocie do kraju, znowu zająłem się konserwacją zabytków, która bez reszty mnie pochłonęła i stała się podstawowym źródłem zarobku. W wolnych chwilach rysuję, sklejam kartony, czasem ulepię coś z gliny lub odleję w gipsie. W ZPAPie jestem mniej więcej od 10 lat, wystawiam na corocznych wystawach sekcji. Uwielbiam kajakować z synami i żoną, ubóstwiam żagle, a jak mam dobrą książkę, to czytam do drugiej w nocy. Chciałbym mieszkać kiedyś na Mazurach.
————————————————————-
x: Proszę powiedzieć coś o sobie…
y: Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to fakt, że jestem chudy. Bo to jest fakt. Wszyscy mi mówią: „Ale ty chudy jesteś!”. Więc nie: szczupły, smukły, wiotki, etc. Po prostu: CHUDY. Skóra i kości. Worek na kości, szkieletor. No i ok! Jest, jak jest. Nie wybierałem sobie tej powłoki, tego worka.
Poza tym piegi – były kiedyś piegi. W dużym pudle ze zdjęciami, które trzymam w pracowni, mam taką fotkę wypłowiałą już ciut, a z niej spogląda na mnie około dziesięcioletni chłopak. Na głowie słomiana strzecha, a krzywy nosek obsypany piegami. Ubrany w modrą, ortalionową kurtkę, na tle spokojnego Morza Bałtyckiego… rozczula mnie. Fajnie wtedy było, takie mam wrażenie, ale pewnie idealizuję trochę. Buzia tego chłopaka uśmiechnięta od ucha do ucha. Tak, dużo tego śmiechu, radości, oczy się świecą.
Piegi już dawno wyparowały i przeszły na Leona. Odziedziczył je. Nie pamiętam, czy u Franka były. Jeśli tak, to też zniknęły i coś innego, o podobnej formie, je zastąpiło.
Wracając do mnie. Czas płynie, to oczywista oczywistość, wszystko się zmienia, więc i ja. Ruchy moje inne są, bardziej nerwowe, niepewne momentami, chwile zawieszenia się pojawiają. Niezmiennie szybki krok, a przecież Karolka mi ciągle powtarza: „Nogi na przód! Nie głowa! Prosto i wolniej”. Próbowałem i na dłuższą metę mi nie wychodziło, może za krótko, zniecierpliwiłem się, albo po prostu zapomniałem. Lekko zgarbiona, wychylona postawa ciała, głowa się ciągle kręci, czegoś wypatruje, szuka wzrokiem po śmietniku. Czy to już, czy to się dzieje? Przecież wszystko może się przydać.
Nie tylko nogi pędzą, ale i głowa. To jasne, przyzwyczaiłem się. Myśli wartkim strumieniem płyną bez przerwy i pomyśleć spokojnie nie dadzą. Bo natrętne najczęściej są. Maglują te same tematy, w kółko i w kółko. Zwariować można. Czasem tak się zapętlają, w taki supeł zakręcą, że nic tylko sobie w łeb palnąć. Dobrze, że nie ma dostępu do broni. „Mamo, czemu Tata…?”. Tak więc zostaję z tymi myślami, muszę się z nimi boksować, albo ulec im.
Najgorzej, gdy spać nie mogę, bo się czymś spiąłem, poddenerwowany jestem, niepokój czuję gdzieś z tyłu… Myśli wtedy natrętne atakują do białego rana. Przewalam się po łóżku, w naleśnik zwijam, rozwijam, okrywam, zakrywam, gorąco, zimno, dreszcze, wstaję, idę do kuchni po kubek wody. I od nowa. Te myśli zmiksowane, w głowie, jak w garnku bulgoczą, pod deklem para się zbiera i zaraz eksploduje. Na gardle obręcz się zaciska, zaciska i dusi. Na klacie zmora, jakiś ciężar przygniata, oddychać trudno. W końcu coraz jaśniej za oknem, powoli odpływam… i budzik! Trzeba się podnieść, ogarnąć sprawy. „Wstajemy, nie leżakujemy!” Kawa! Raz, dwa, trzy! Po trzeciej, zęby mi zaczynają zgrzytać, duszenie wraca, może w ogóle nie ustąpiło, tylko na chwilkę odpuściło troszkę. Powieki do połowy zsunięte, zamykam co chwilę, tylko na chwilę, przedłuża się. Próbuję coś robić, dłubać przy swoich klamotach, mechanicznie, nawet wychodzi, ale radości w tym nie ma. Byle przetrwać do końca dnia, do łóżka doczołgać się. Leonowi tylko poczytam wieczorem, jak dam radę. Szybciutko pod prysznic, Leon o zębach pamiętaj, porządnie szoruj, szczególnie te z przodu! Ok, ciach ciach, wskakujemy, i którego Tytusa dziś czytamy, którą księgę? Dobra! Jedziemy z koksem. Tato, no czytaj! Ziew, oko zasłania mi się, szturchnięcie w bok, ziew, tylko na chwilę, zastanowię się, Tato no czytaj! Już, już… przepraszam, ale o co Pani pytała?